Niedziela – mam wrażenie, że po tylu dniach spędzonych w Szczecinie znamy go na wylot. Komunikacją miejską poruszamy się niemal jak w Krakowie, plan miasta – zbędny. Namiot wrósł już w krajobraz mariny i jest nieomal tak stałą pozycją widoku jak campingowa kuchnia. Praktycznie wszystko w około się zmienia: co 1-2 dni nowi sąsiedzi, inna pogoda – czuć w powietrzu jesień (jakby wcześniej w tym roku). Za tydzień ma tu odbyć się wielki zlot klubu camperów niemieckich. To będzie się działo. Kilkadziesiąt ciężkich pojazdów skonstruowanych na podstawie planów pijanego projektanta. Szkoda, że nie pomyślałam, żeby robić tym dziwolągom zdjęcia. Od naszego przyjazdu tutaj uzbierała by się niezła kolekcja – od przyczep motocyklowych po przerobione na campery karetki a nawet wozy strażackie… Oj byłoby co oglądać. Dzisiaj zawstydziłam Francuza – nie mógł poradzić sobie z podniesieniem ciężkiej klapy śmietnika, w sumie ja też nie ale widząc jego bezsilność spięłam mięśnie i udało mi się – pełne zaskoczenia i uśmiechu słowo mersi - bezcenne ;)
Jak prawie co dzień rundka po mieście też musiała być – dzisiaj lepsza pogoda, przynajmniej nie pada, ale wiat nabiera mocy. Oglądamy też nabrzeże Odry idealnie przygotowane pod turystów zarówno pieszych jak i wilków morskich. Parking a właściwie cumowanie przy nabrzeżu płatne ale za to jak blisko starówki. W przeciwieństwie do wielu nadmorskich mieścin tutaj zaskoczył nas pozytywnie spokój, szacunek i otwartość względem drugiego człowieka oraz brak szeroko pojętego festynu polskiego wybrzeża (nie ma szczekających mechanicznych piesków, ani plastikowych latarni morskich, straganów z tanią książką i dmuchanymi rekinami, nie ma smażalni ani lodów bambino, nie ma nawet łodzi wikingów ani Santa Marii… gdyby nie okoliczności można by rzec – jak nam tu dobrze jest…